Wiecie co? Wyłysiałem. Znaczy, nie tak całkiem, tylko troszkę. Na potylicy zrobił mi się łysy placek wielkości dwuzłotówki. Ot, podrapałem się po głowie i została mi na palcach kępka czupryny. Trochę się przestraszyłem (no dobra, trochę bardzo), że dopadło mnie łysienie plackowate. Bo po pierwsze, internet tak mówi, a po drugie kolega z pracy buja się z tą przypadłością od dwudziestu lat, więc od razu skojarzyłem i postawiłem sobie diagnozę. Polazłem pełen obaw w piątek do dermatologa. Pani popatrzyła przez lupę z lampką i mi mówi, że spokojnie, to nie jest zmiana chorobowa. Więc co? Pytam. Stres proszę pana. Osiągnął pan punkt krytyczny, jedni dostają załamania nerwowego, innym trafia się bielactwo, a jeszcze inni tracą włosy. Właśnie jak pan. To sobie myślę, że w sumie nie tak źle, jeśli tylko objawiło się to drobną łysiną na zapleczu mojej czaszki. Czyli, pani doktor, co mam teraz robić? Ma się pan nie denerwować i nie stresować. Wypiszę panu receptę na szampon wzmacniający i szpraj na miejsce wyłysione.
Ok, faktycznie, żyję ostatnio w sporym napięciu. Podziękowałem, wyszedłem, zapaliłem papierosa trzęsącymi się ze zdenerwowania rękoma. Dzwonię do szefa, bo też się zmartwił, że się pochorowałem. Mówię, że spoko, to tylko stres
Pyta: To aż tak Cię wkurwiam? Nie, stary, luz, musiało się zebrać wiele rzeczy do kupy i tak wyszło, znaczy wyszły włosy.
Zrobiłem sobie dłuuugi spacer, na koniec polazłem do apteki po wspomniane specyfiki. Koszt? Bagatela, 165zł
I jak mam się nie wkurwiać?