Przepraszam, że znów się ociągałem, ale na przełomie kwietnia i maja przyciąga mnie telepudło
Pierwsze kroki w Bieszczadach
- Dzień dobry.
- Cześć.
- Dzień dobry.
- Dzień dobry.
- Dzień dobry.
- Cześć.
- Cześć.
- Dzień dobry.
- Dobry.
- Cześć.
- Kapelusz? – Marylcia wyrwała mnie z transu.
- Tak?
- My tych wszystkich ludzi znamy, że si witają i odpowiadasz?
- Nie, zwyczaj taki w górach.
- Uciążliwy troszku, ludzi dużo.
- Nie poradzę. Widzi Marylcia, jak się zasuwa trzy godziny po pustych górach, to jak kogoś się spotka miło jest usłyszeć powitanie. No, ale tutaj to taki trochę deptak.
Faktycznie, szlak do Chatki Puchatka był cholernie zatłoczony, a ten w założeniach miły zwyczaj działał mi na nerwy. Jednak widok z góry musiał zrekompensować chwilowe niedogodności. Podejście nie jest długie i nawet nie zarządziłem przerwy na papierosa. Po godzince drogi od przystanku PKS byliśmy na miejscu. Z komina niewielkiego schroniska unosił się dym, wokół budy kłębili się turyści z plastikowymi kubkami z rozcieńczonym piwem, a między tłumem próbowali przeciskać się turyści z plecakami, którzy oddaliby ostatnie pieniądze za puste Bieszczady. Cóż, takie czasy. Niech się cieszą, że wyciągu tu jeszcze nie zamontowali.
- Marylcia spojrzy na te piękne dalekie szczyty – wskazałem ręką na południe. – To będzie już Słowacja. A tam na wschodzie, Ukraina. – Popisywałem się znajomością geografii. Siostrzyczka chłonęła widoki jak zahipnotyzowana. Mieliśmy fart, tego dnia niebo było czyste, a widoczność wręcz fantastyczna.
- A te takie malutkie czarne szczyty, tam hen daleko?
- A to będą Tatry.
- Nu, jak to Tatry? To przecież Bieszczady.
- Nie, Marylciu – uśmiechnąłem się. – Jak pogoda dopisuje, i coś tam się zgadza z temperaturą powietrza na górze i na dole, to widać stąd Tatry. Tak jak właśnie teraz. Mamy szczęście. – Zadowolony z wykładu poprawiłem kapelusz.
- Będziemy schodzili tą samą drogą? – Zainteresowała się Marylcia.
- A chcesz tą samą?
- Nu, jeśli jest inna, to czemu ni?
- Pewnie, że jest. Zejdziemy na Brzegi Górne. To fajna trasa, takie jakby duże schody.
- Fantastyczni! – Zaświergotała i pocałowała mnie w policzek. Fajnie.
- Ale to za chwilę. Marylcia tu poczeka, jak muszę coś załatwić.
- Tylko ni za długo. Spieszno mi iść dalij.
- Spokojnie, najwyżej kwadrans i kontynuujemy naszą wyprawę.
Nie wiem na, co liczyłem. Były ekstremalnie małe szanse na to, żebym dowiedział się tu czegokolwiek w tak starej sprawie jak pojawienie się kolejnego bezimiennego, szukającego schronienia przed własnym życiorysem. Ale kto nie próbuje, ten nie obija ryjów bandytom. Jak mówi stare przysłowie.
Wszedłem do schroniska i skierowałem się do recepcji. Młoda dziewczyna zapisywała coś w zeszycie.
- Dzień dobry – przywitałem się uchylając kapelusz.
- Pełne – odpowiedziała nie podnosząc nawet wzroku.
- Przepraszam, co jest pełne?
- Schronisko, a jak myśli?
- Ja nie po nocleg.
- Bar jest tam – wskazała kolejkę zniecierpliwionych ludzi.
- Do baru wyjątkowo też nie. Jest może kierownik? Swoją drogą, kto tu jest teraz kierownikiem?
- A kto chce wiedzieć? Policja? – Wreszcie zaszczyciła mnie spojrzeniem.
- Nie, proszę pani. Nie jestem z policji. Historyk hobbysta. – Powiedziałem, przesuwając w jej stronę banknot z wizerunkiem Bolesława Chrobrego. Król szybko zniknął w przepastnej kieszeni kamizelki.
- Kierownikiem jest Tonio Wilczypiór, jak zresztą od wielu lat.
To była dobra wiadomość. Wilczypióra kojarzyłem z dawnych czasów. On mnie pewnie nie pamiętał, ale to nie był problem. Nie o mojej przeszłości chciałem gadać. Kolejna dwudziestka w kieszeni recepcjonistki zaowocowała wskazaniem mi pomieszczenia jej szefa. Poszedłem we wskazanym kierunku próbując ułożyć plan rozmowy. Zdecydowałem się na ten najlepszy z pomysłów. Żywioł bez kręcenia. Jeśli Tonio wiedział cokolwiek w interesującej mnie sprawie, dlaczego miałby milczeć? Był legendą okolicy, więc nie musiał się obawiać byle chłystków z szemraną przeszłością. Sam był nie lepszy. Wczasy na koszt państwa w pobliskim Łupkowie miał zaliczone. Zapukałem do drzwi kanciapy. Odpowiedział mi wściekły kaszel. Uznałem to za zaproszenie.
- Dobry, panie Wilczypiór – przywitałem się. Z Toniem trzeba zawsze uprzejmie i z szacunkiem.
- Chuj tam, nie dobry. Zjebało się stare gówno i to chyba już na amen. – Cisnął jakimś urządzeniem o ścianę. – Coś pan za jeden i czego szukasz? Na recepcji nie powiedzieli, że pełno?
- Powiedzieli, nie szukam tutaj odpoczynku. – Zza pazuchy wyciągnąłem karton Marlboro i położyłem na biurku. Twarda waluta zawsze w cenie.
- To czego chcesz? – Schował fajki do szuflady i przyjrzał mi się uważniej. – Zaraz, skądś kojarzę twoją gębę.
- Można mnie było kiedyś spotkać tu i tam. – Potwierdziłem.
- To nie ty przypadkiem zepsułeś jednej panience imprezę w Ustrzykach? Lata temu to było, ale coś mi się we łbie kołacze.
- Taka robota. Płacili, to zrobiłem co trzeba.
- Nie masz serca – zaśmiał się i zaczął kaszleć. Przerwa w rozmowie trwała ze trzy minuty. – No to mówże, chłopcze, czego szukasz. Nie mam całego dnia na pierdoły.
- Wieść gminna niesie, że wiesz pan wszystko o wszystkich w okolicy.
- Powiedz tej wieści, żeby za dużo nie nosiła bo skończy pod ziemią. Ale mów.
- Kojarzy pan OrientPośpiech?
- Co takiego?
- Pociąg, który woził biznesmenów czasów przemian ustrojowych na wczasy.
- A było, było – podrapał się po głowie. – I co z tego?
- Jeden z takich kursów skończył się nieprzyjemnie. Towarzystwo nie było zgodne co do kilku kwestii i w ruch poszła artyleria. To był chyba ostatni kurs tej linii przed zawieszeniem. Szukam tego, który nieszczęśliwie pociągnął za spust i trafił.
Tonio ryknął śmiechem.
- I niby tu go chcesz znaleźć? Na Połoninie? Coś ci się, chłopcze, pod kapeluszem pojebało.
- Podobno zadekował się w Bieszczadach. Facet najprawdopodobniej z Lublina. Słuch po nim zaginął. Mam do niego interes. Obił się panu temat o uszy?
- Byłych kryminalistów przewinęło się tu tylu, co wariatów. Skąd miałbym wszystkich znać?
- Nie wiem – przyznałem – szukam trochę na ślepo. Przy okazji wakacji.
- Wybrał się na wakacje szukać mordercy. Patrzcie go, pierdolnięty. Idź człowieku na Tarnicę, pooddychaj świeżym powietrzem. A stare trupy zostaw tam, gdzie ich miejsce.
- Przez ten wyjazd jeden stary trup wylazł z szafy. A to ważny trup, bo kolegi. To jak? Cokolwiek?
- Kolegi, powiadasz? No dobra, to sprawa jest trochę inna. Jak powiedziałem, nie znam wszystkich bieszczadzkich bandziorów. Zresztą, większość i tak już pewnie w grobie zapita, albo w lasach kości bieleją. Człowieka ci nie wskażę. Nie znam. Ale jak się upierasz przy dłubaniu w historii, szukaj u węglarzy. Czarne Twarze wiedzą najwięcej. Jedź do Cisnej, popytaj w Siekierce o Romka Bielucha, to najstarszy żyjący wypalacz. Może on ci coś podpowie. Miej się na baczności. Facet łatwo wpada w szał. Wóda mu już kompletnie mózg przeżarła i może być trudny w kontakcie. Ogólnie uważaj, rozdłubywanie zabliźnionych ran to niebezpieczna zabawa i można się poparzyć.
- Spokojna głowa, mam doświadczenie w przyciąganiu kłopotów. A jednak wciąż stoję na dwóch nogach.
- Jak se tam chcesz, chuj mi do tego. A teraz spieprzaj, bo roboty mam dużo.
- Dzięki.
- Ta – skwitował.
Audiencja była zakończona. Zebrałem się i wróciłem do Marylci.
- Nu i jak? Znalazł czego szukał?
- Jeszcze nie. Ale coś się ruszyło w dobrym kierunku. No, chodźmy. Do zmroku niewiele czasu, a jeszcze trochę drogi przed nami. A i na PKS powrotny musimy zdążyć.
- Zaraz, ja si tu zdążyłam zaprzyjaźnić. Ni możemy ot tak sobi pójść.
Rozejrzałem się troszkę zdezorientowany. Marylcia uśmiechnęła się od ucha do ucha i wyciągnęła z plecaczka kawałek wędzonego kurczaka z podręcznego prowiantu. Przy jej nodze momentalnie zmaterializował się ogromny, rudy kocur. No tak, jasne. Piękna, bezinteresowna przyjaźń. Na długie lata.
Po nakarmieniu i wygłaskaniu futrzaka ruszyliśmy w drogę powrotną. Jak to ja mówiłem? Że szlak na Brzegi jest fajny? Gówno tam, może latem. Zimą ślisko jak cholera, a barierka, która niby ma zapewniać minimum stabilności spełniała przede wszystkim rolę pułapki na nieostrożnych turystów. Chwiejne dziadostwo było przyczyną kilku twardych lądowań Marylci i rzeki przekleństw płynącej z ust mojej skromnej osoby. Jakoś się jednak udało i przemęczeni zameldowaliśmy się na przystanku.
Zmierzchało i robiło się coraz zimniej. No głupek nie skorzystałby ze sprzyjających okoliczności przyrody. Objąłem Marylcię i mocno przytuliłem. W celu ogrzania, naturalnie. Przywarła do mnie i spojrzała w oczy.
- Kapelusz, powiedz mi, kogo ty tu szukasz i co ja mam z tym wspólnego?
- Na pewno chcesz wiedzieć?
- Nu, tak. Ni chcę żebyś za każdym razem mni zostawiał i sobi gdzieś tam szedł. Znam ci już trochę. Bidy sobie napytasz, a ja powinnam być blisko żeby rany opatrzeć.
Rozczuliła mnie, naprawdę. Nie chciałem jej w to w ciągać. Po co? Ale miała trochę racji. Sanitariusz w zasięgu ręki to zawsze dobry pomysł. Szczególnie, że sprawy, w które się mieszam przeważnie kończą się rozlewem krwi. No, mniejszym lub większym. Podjąłem decyzję i opowiedziałem jej całą historię. Od początku aż do rozmowy z Toniem. Momentami sprawiała wrażenie wstrząśniętej. Ale tylko momentami i szybko się pozbierała.
- Nu, jak o przyjaciela idzie, to ja wszystko rozumiem. Ni jestem głupia.
- Nigdy bym tak o tobie nie powiedział.
- Ali nie będziemy rezygnować z wycieczek?
- W żadnym wypadku. Jesteśmy przede wszystkim na urlopie. Tą sprawą zajmuję się przy okazji.
- Nu to może być – powiedziała. – Tylko ni zostawiaj mnie więcej samej. Bo następnym przyjacielem nie musi być już konieczni kot. – Spojrzała na mnie zadziornie.
- O ile będzie bezpiecznie, wszędzie idziemy razem. Zgoda?
- Zgoda.
Na bezchmurnym niebie ukazały się miliony gwiazd. PKS się spóźniał, ale nie stanowiło to wielkiego problemu. Jedyne zagrożenie było takie, że nie zdążymy na kolację. Nie przejmowałem się tym zbytnio. Jak nie zjemy, to wypijemy. A jak zjemy, to też wypijemy. Proste, prawda?
& :szufla
--
"A poza tym sądzę, że należy ***** ***" Kato Starszy Folklor, legendy i historia Bułgarii. Po mojemu.