Muzyka rockowa, choć wiekowa i z
dzisiejszej perspektywy zahaczająca w wielu miejscach o konserwatywność, kilka
dekad temu symbolizowała destrukcyjne siły piekielne – nie tylko wśród co
bardziej bogobojnych. W tle piętrzących się, często nieprawdziwych wiadomości
z gitarowego świata przede wszystkim przewijały się wątki związane z maksymą sex,
drugs and rock'n'roll, z nieodłącznym dodatkiem szczypty satanizmu (lub chociaż
okultyzmu). Czasami wynikało to z niewiedzy, czasami ze strachu, czasami z
chęci zabłyśnięcia sensacyjnymi nowościami.
Kto ze znanych muzyków wcale nie
śpiewa w swoim zespole, który gwiazdor muzyki od ponad pięciu dekad zastępowany jest
przez sobowtóra i w utworze jakiego metalowego zespołu puszczonym od tyłu można
usłyszeć słowa „ale jaja”? Zapraszamy na garść mitów, stereotypów i miejskich
legend z rockowego świata.
#1. Marilyn Manson (wiadomo w jakim
celu) wyciął sobie żebra
W drugiej połowie lat
dziewięćdziesiątych gwiazda Marilyna Mansona rozbłysła najmocniej. Albumy takie
jak „Antichrist Superstar” czy „Mechanical Animals”, zawierające bardzo
sprawnie skomponowaną i zagraną mieszankę przebojowego industrialu z
metalowo-rockowo-glamowym bękartem, ugruntowały pozycję budzącego grozę
wokalisty. Największy skandalista Ameryki tamtych lat debiutował na „jedynce”
Billboardu, pojawiał się w teledysku Eminema i Nine Inch Nails, a reklama jego
najnowszego krążka przykuwała uwagę na Times Square. Uzupełnieniem wizerunku
grupy były inteligentne, cyniczne obserwacje ukrywającego się pod tym łączącym
przeciwieństwa pseudonimem Briana Warnera
– wymoczka wyglądającego jak zaprzeczenie gwiazdy rocka, który dopiero
po przeistoczeniu się w demonicznego Marilyna nie tylko co bardziej
kontrowersyjne soccer mamuśki przyprawiał o zawał.
Dla wielu tematem znacznie bardziej
istotnym od muzyki były wątki obyczajowe: od domniemanego satanizmu, przez
potencjalny wpływ jego muzyki na postępującą rozwiązłość młodzieży, a nawet
szkolne strzelaniny. Przez lata powracającą niczym bumerang miejską legendą
stało się rzekome usunięcie żeber, które miało pomóc Mansonowi – a jakżeby
inaczej – w komfortowym autofellatio. I choć te pogłoski krążyły nawet w
polskich gimnazjach już ponad dwie dekady temu (zaaferowani małolaci zapewniali
z wypiekami, że to prawda), dopiero w 2019 roku sam zainteresowany postanowił
uciąć te spekulacje: „Ludzie nie są w stanie zrozumieć, że dziwna postać,
którą odgrywam na scenie, jest właśnie dokładnie tym – postacią. W życiu
prywatnym jestem zwykłym gościem – nie jakimś zdeprawowanym dziwakiem, który na
stałe zmieniłby swoje ciało, żeby móc obciągać własnego fiuta” – przyznał
bez owijania w bawełnę.
Innym z krążącym wokół Mansona mitów
jest jego rzekomy udział w serialu „Cudowne lata” – to jednak ściema z czasów
przedgooglowych. Dziś wystarczy tylko chwila, żeby zweryfikować, że w rolę
Paula Pfeiffera wcielał się o 7 lat młodszy od Warnera Josh Saviano. Marilyn,
zwłaszcza w latach gdy dopiero budował karierę, sam jednak ochoczo podsycał
plotki i kontrowersje – choćby głośną autobiografią „Trudna droga z piekła”, w
której opisał choćby mitycznie obrzydliwą piwnicę swojego dziadka... I choć w
ostatnich latach plotki o autorze „Rock is Dead” jakby przycichły, ostatnie
rewelacje (to, czy prawdziwe, to już inna para kaloszy) opowiadane przez jego
byłą partnerkę Evan Rachel Wood sprawiły, że media i przeróżne środowiska
karmiące się skandalem znów chętnie biorą sobie Mansona na cel – choć tym razem
z zupełnie innych powodów.
#2. Paul McCartney nie żyje i od
prawie 60 lat zastępuje go sobowtór
Wiele teorii spiskowych łączy
kompletnie abstrakcyjno-absurdalne podejście do faktów i rzeczywistości. A któż
mógłby wiedzieć więcej o plotkach i miejskich legendach niż największe gwiazdy
muzyki? W początkach 1967 pojawiła się sensacyjna informacja o wypadku
samochodowym, w którym 9 listopada poprzedniego roku zginąć miał Paul
McCartney. Pogłoski o tragicznym zgonie Beatlesa zdementowane zostały na świeżo
w oficjalnym fanzinie grupy, a nawet na jednej z konferencji prasowych
promujących niedawno wydanego „Sierżanta Pieprza”.
Jednak dopiero ponad 2 lata później
– dokładnie 17 września 1969 – plotka dostała drugie życie. Tim Harper,
dziennikarz studenckiej gazetki Uniwersytetu Drake, w odpowiedzi na krążące po
kampusie plotki napisał artykuł, w którym po raz kolejny podniesione zostało
pytanie o wypadek McCartneya. Wśród niezbitych dowód wymieniał przekaz zawarty
w puszczonej od końca piosence „Revolution 9” (do backmaskingu przejdziemy
zresztą za chwilę) czy tylną okładkę „Sierżanta Pieprza”, na której Paul – w
przeciwieństwie do reszty zespołu – stał tyłem. Fab Four zresztą sami
podrzucali fanom sugestie dotyczące rzekomej „podmianki” w składzie. W rolę McCartneya miał się wcielić sobowtór,
oczywiście odpowiednio wyszkolony muzycznie i wizerunkowo. Gra na leworęcznym
basie, identyczna fraza i tembr głosu, a nawet... ta sama dziewczyna – coś tych
zbiegów okoliczności było zbyt dużo... Dodać należy, że „delikatny” Beatles w
tym okresie wycofał się z życia publicznego – urodziło mu się dziecko, a grupa
powoli zmierzała w stronę rozpadu. Plotka jednak nabierała mocy – przy okazji
premiery słynnej płyty „Abbey Road” rzecznik prasowy grupy, Derek Taylor, dementował
tę plotkę, przyznając, że w ostatnim czasie doszło do eskalacji pytań i
telefonów dotyczących domniemanej śmierci Paula. Ale kogo by obchodziły fakty?
W radiu i prasie przerzucano się sensacjami, zupełnie nie zwracając uwagi na
przekaz płynący z oficjalnego obozu liverpoolczyków – był to jeden z pierwszych
fake newsów, który tak szybko zawładnął światem muzyki. Doszło do tego, że
konieczne było kolejne oświadczenie biura prasowego Fab Four.
Początkiem końca popularności plotki
był artykuł w magazynie „Life” z października 1969, w którym McCartney pozował
z całą rodziną, zapewniając o swoim świetnym samopoczuciu. Pomimo upływu ponad
pół wieku o ogromnej spuściźnie omawianego „faktu” świadczy też choćby
podstrona Wikipedii zatytułowana „Paul is dead”, w całości poświęcona tej
konspiracyjnej teorii, artykuły ukazujące się na przestrzeni lat, między innymi
w magazynach „Rolling Stone” i „Time”, wydany w 2020 komiks „Paul Is Dead”, czy
nawet film pod wiele mówiącym tytułem „Paul McCartney Really Is Dead: The Last
Testament of George Harrison”. Sam McCartney, w typowym dla siebie ironicznym
stylu, wykorzystał tę miejską legendę w 1993 roku, kiedy to wydaną wówczas
koncertówkę (z okładką parodiującą „Abbey Road”) zatytułował „Paul Is Live”.
Najlepszym podsumowaniem tego szaleństwa może być początek artykułu Roba Sheffielda
z „Rolling Stone” odnoszącego się z perspektywy ponad 50 lat do pogłosek o
śmiertelnym wypadku Beatlesa: Ten cały fenomen, jakkolwiek przypadkowy,
pokazuje, jak szalona i oddana może być miłość fanów.
#3. John Lennon nienawidził
chrześcijan
Beatlesi byli pionierami w wielu
aspektach scenicznego rzemiosła – także w kwestii relacji z mediami. Dość
powiedzieć, że na ich konferencjach prasowych – i to w czasach Beatlemanii –
pojawiali się uczniowie piszący do szkolnych gazetek. Niemożliwość weryfikacji
cytatów, brak sprzętu nagrywającego czy niedoskonałości warsztatu dziennikarzy
prowadziły do nieporozumień, toczących
się dekadami przez cały świat niczym śniegowa kula. Wyjaśnijmy zatem raz na
zawsze – różnie tłumaczona wypowiedź Lennona o tym, że Beatlesi są rzekomo
bardziej popularni niż Jezus, jest kompletnie wyjęta z kontekstu i dotyczy
bardziej analizy zmian społecznych (a konkretnie malejącego wpływu religii),
niż stanowi atak na chrześcijaństwo.
Wywiad przeprowadzony przez
przyjaciółkę muzyka, Maureen Cleeve, ukazał się magazynie „London Evening
Standard” 4 marca 1966 roku i tak naprawdę początkowo przeszedł bez większego
echa – tym bardziej że Wielka Brytania tamtych czasów raczej odchodziła od
kościoła, a John deklarował się jako poszukująca, uduchowiona osoba. Artykuł
„Jak mieszka Beatles? John Lennon mieszka właśnie tak” dotyczył, nie będzie tu
większej niespodzianki, jego codzienności; zresztą był to cykl tekstów
opisujących w tym kontekście wszystkich muzyków grupy. Zadyma zaczęła się kilka
miesięcy później – 29 lipca. Tuż przed trasą po Stanach amerykańskie liberalne,
politycznie progresywne pismo dla nastolatków „Datebook” zamieściło wyjęte z
kontekstu przedruki z angielskiej prasy – w tym tę, tak niesamowicie
kontrowersyjną na tamte realia, wypowiedź Lennona: Chrześcijaństwo się
skończy. Zmaleje i zniknie. Nie muszę kłócić się na ten temat; mam rację i
zostanie mi przyznana racja. Obecnie jesteśmy bardziej popularni niż Jezus. Nie
wiem, co skończy się pierwsze, rock'n'roll czy chrześcijaństwo. Jezus miał
rację, ale jego uczniowie byli głupi i zwyczajni. To oni, odwracając wszystko,
rujnują to dla mnie. Trzeba przyznać, że dziś taka deklaracja niespecjalnie
kogokolwiek by wzburzyła – co innego wyjęty z kontekstu cytat z McCartneya,
który również trafił na okładkę „Datebooka”. To parszywy kraj, gdzie każdy
czarny uważany jest za brudnego czarnucha – McCartney znany jest ze swoich
antyrasistowskich poglądów, jednak za samo użycie słowa „nigger” zostałby dziś
zapewne „skanselowany”.
Po publikacji artykułu doszło do
tego, że zaściankowe południe USA (nie tylko metaforycznie) zapłonęło. Pod
znakiem zapytania stanęła nawet trasa Beatlesów (jak się później okazało,
ostatnia w ich historii) – fundamentaliści rozniecali ogniska płytami kwartetu
(jeden z albumów został nawet przybity przez lokalny Ku Klux Klan do krzyża),
radia przestały grać utwory Fab Four, a grupa otrzymywała wiele gróźb śmierci
(których autorem byli oczywiście również miłosierni chrześcijanie). Lennon
przepraszał, tłumaczył się podczas rozpoczynającej tournée i transmitowanej na
Stany i Anglię konferencji prasowej (zaznaczał, że jego wypowiedź nie była parszywą
antyreligijną kwestią), jednak dla wielu Beatles w okularach – jak i cała
reszta jego zespołu – pozostał symbolem moralnej zgnilizny rock'n'rolla
walczącej z niosącą dobro i przebaczenie religią.
#4. Ozzy Osbourne złożył żywego
nietoperza w ofierze na scenie
Ponoć w każdej plotce tkwi ziarno
prawdy... Pierwsze skojarzenie z wokalistą Black Sabbath przywołuje na myśl
oczywiście takie nieśmiertelne klasyki jak „Paranoid”, „Iron Man” czy „War
Pigs” (nie mówiąc już o dziesiątkach evergreenów sygnowanych własnym
nazwiskiem), ale także historię nieszczęsnego nietoperza zdekapitowanego na
scenie. Sytuacja będąca źródłem wielu plotek i niedomówień wydarzyła się 20
stycznia 1982 roku w Veterans Auditorium w Des Moines w stanie Iowa (to stamtąd
pochodzi grupa Slipknot). Był to czas, gdy Osbourne od kilku lat nie występował
już ze swoją macierzystą grupą i coraz bardziej popadał w alkoholowo-kokainowe
szaleństwo – do tego stopnia, że część koncertów promujących album, nomen omen,
„Diary of a Madman” musiała zostać odwołana.
W autobiografii „Ja, Ozzy” napisanej
wspólnie z Chrisem Ayresem Osbourne ze szczegółami wspomina moment, który na
długie lata odbił się na jego wizerunku. A zważywszy, że w tej pozycji Ozzy
przybliżył wiele wstydliwych dla siebie sytuacji, raczej trudno posądzać go o
konfabulację i chęć zrzucenia z siebie nimbu mordercy niewinnych zwierzątek...
(tłumaczenie Dariusza Kopocińskiego): Aż nagle z widowni przylatuje
nietoperz. Myślę sobie: „Zabawka”. Unoszę go do światła i odsłaniam zęby. Randy
(chodzi o Randy'ego Rhoadsa, gitarzystę który zginął w wypadku 4 lata później w
wieku 25 lat) gra właśnie solówkę. Tłum szaleje. Wtedy robię to co zawsze,
gdy na scenie ląduje gumowa zabawka. Kłap! Od razu czuję, że coś jest nie tak.
Mocno nie tak.... Dekapitacja na oczach pięciu tysiącach fanów dotyczyła
rzekomo żywego – jedynie ogłuszonego – nietoperza, a krew biednego gacka miała
dać słonawy, niewiarygodnie obrzydliwy posmak. Siedemnastoletni wówczas
Mark Neal, który wrzucił zwierzaka na scenę, zapewniał jednak, że nietoperz był
od dawna martwy i konserwowany w zamrażarce. Wobec widma wścieklizny nawet
Książę Ciemności musiał oddać się w ręce lekarzy – skończyło się na serii
zastrzyków zaaplikowanych igłą wielkości pancerfausta.
Oddajmy po raz kolejny głos samemu
Osbourne'owi: Do końca tournée każdego wieczoru musiałem zgłaszać się do
lekarza po nowe zastrzyki przeciwko wściekliźnie: po jednym w pośladki, uda i
ręce. Każdy piekł jak cholera. Byłem bardziej podziurawiony niż kawałek
jebanego szwajcarskiego sera. Ale wolałem to niż zachorować na wściekliznę.
Choć nie wiem, czy ktoś zauważyłby różnicę, gdybym zwariował. A tymczasem prasa
szalała. Nie tylko zresztą prasa – szaleli też małolaci liczący na to, że
podczas kolejnych koncertów także dojdzie do krwawych rytuałów, a organizacje
prozwierzęce odsądzały ojca chrzestnego metalu od czci i wiary (tym bardziej
że rok wcześniej podczas spotkania z szychami wytwórni CBS wokalista miał
odgryźć głowy dwóm gołębiom). Zresztą anturaż szokujących zachowań Ozzy'ego był
bardzo... kreatywny: obrzucanie się z publicznością surowym mięsem, wciąganie
pająka nosem (choć miejska legenda, zdementowana przez gitarzystę Jake'a E.
Lee, mówiła o linii mrówek), jednak wszystko przebiła obrzydliwa historia
Tommy'ego Lee – perkusista Mötley Crüe opisał jedną z hotelowych imprez
zakończoną specyficznym konkursem oraz równie nietypowym popisem malarskim...
A, żeby nie było, że historia z dekapitacją nietoperza nie ma happy endu – w
2020 roku Ozzy został twarzą kampanii organizacji PETA przeciwko... obcinaniu
kotom pazurów.
Oj, coś te siły nieczyste miały
słabość do gitarowego grania już od samych początków wydobywania z sześciu
strun buntowniczych dźwięków. To najstarsza historia ze wszystkich
przytoczonych w tym zestawieniu. Jeden z ojców założycieli korzennego,
bluesowego grania wprost z delty Missisipi – urodzony w 1911 roku Robert
Johnson – opisany przez Rock and Roll Hall Of Fame jako pierwsza gwiazda
rocka – gdzieś w okolicach 1935 roku spotkał na rozdrożu przy Plantacji
Dockery (choć dokładna data i lokalizacja tego nietypowego tête-à-tête do dziś
budzi dyskusje) samego diabła pod postacią ogromnego, czarnoskórego faceta.
Wysłannik piekieł miał nastroić
gitarę, zagrać na niej kilka utworów, po czym oddać instrument młodemu,
aspirującemu do wirtuozerii bluesmanowi, który do tej pory nie wyróżniał się
specjalnie umiejętnościami okiełzania strun. I pomimo że Johnson uczestniczył
w zaledwie dwóch sesjach nagraniowych, nagrywając w ich trakcie jedynie 29
piosenek, a duża część jego biografii oparta jest na domysłach i mitach,
skomponowane przez niego utwory wykonywali później między innymi Eric Clapton,
Led Zeppelin, The Doors, The Rolling Stones, The White Stripes, Red Hot Chili
Peppers, Bob Dylan, a nawet.... Maciej Maleńczuk. Przypadek? Legenda o
szatańskiej transakcji rozgłos zyskała już długo po śmierci głównego
zainteresowanego, w dużej mierze dzięki białym dziennikarzom i kronikarzom
bluesa, którzy nierzadko dodawali lub modyfikowali kolejne elementy tej
miejskiej legendy – według jednej z wersji do spotkania z diabłem miało dojść
na cmentarzu. I akurat ta historia może mieć swój zaczątek w rzeczywistości –
Johnson, rzeczywiście, regularnie odwiedzał to miejsce nocą. Nie było w tym
jednak żadnego demoniczno-okultystycznego akcentu, a jedynie motyw praktyczny –
o tej porze pośród grobowej ciszy bluesman mógł w spokoju poćwiczyć gitarowe zagrywki.
A że Robertowi często towarzyszył jego przyjaciel i gitarowy mentor, Ike
Zimmerman, dopisanie dalszej części historii nie było specjalnie trudne.
Niestety, oprócz muzycznego talentu
piekielne siły nie wpłynęły na długowieczność Roberta – wręcz przeciwnie, ten
niesamowicie wpływowy songwriter zmarł w wieku zaledwie 27 lat, dając
symboliczny początek „klubowi”, w którym znaleźli się między innymi Jimi
Hendrix, Jim Morrison, Kurt Cobain czy Amy Winehouse, co stworzyło kolejny ze
słynnych mitów rocka. Muzykolog Alan Lomax zauważył słusznie, że przecież każdy
bluesman był wówczas traktowany (tak przez samego siebie, jak i innych) jako
dziecko diabła. Obecnie z mitem sprzedania duszy diabłu walczy wnuk Roberta,
Stephen Johnson – kaznodzieja i muzyk – podkreślający, że jego dziadek w
tekstach zwracał się wprost do Boga, co stałoby przecież w dużej sprzeczności z
szatańskim biznesem.
A kolejne pięć rockowych miejskich legend i mitów wkrótce!
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą