Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Za garść szterlingów więcej, czyli o polskich budowlańcach z krwi i kości

71 895  
462   52  
Uwaga, przypomniałem sobie o ważnej rocznicy. 28 stycznia 2016 roku z niewielkiego lotniska Katowice - Pyrzowice, samolotem linii Wizzair, odleciałem z kolegą Damianem w kierunku olbrzymiego portu lotniczego Luton, by w brytyjskim London City, gdzie mieszka królowa Anglii, wykorzystać nasze doświadczenie w pracy w sektorze budownictwa mieszkaniowego, konkretnie w fachu szalunkowego cieśli.

Całe nasze dorosłe życie pracowaliśmy z Damianem na budowach w Polsce, zaliczyliśmy wszystkie szczeble ciesielskiej kariery, począwszy od podawania ojcu młotka przy stawianiu przydomowych wiat na rowery i drewno, a skończywszy na kładzeniu wylewek w apartamentowcach przy warszawskiej Złotej 44. Upał, deszcz, wiatr, mróz zaprawiły nas w sztuce, jaką jest fizyczna jebacka. Po latach nie były nam też obce zagadnienia czytania rysunku technicznego, układania deskowań DOKA i stawiania słupów w systemie PERI. Miejsca naszej pracy wielokrotnie odwiedzane były przez przedstawicieli poważnych zagranicznych inwestorów. Przylatywał w delegację, np. Chińczyk z Pekinu, a nasi inżynierowie zakładali na jego małą, chińską głowę kask i puszczali w samopas po budowie. Mieliśmy swoje ambicje, żeby więc trzymać sztamę z dalekowschodnim kapitałem, nie uchodzić w jego oczach za prymitywnych roboli, uczyliśmy się z Damianem po nocach języków. Szwedzki, chiński, flamandzki, francuski i oczywiście angielski. Zagadywaliśmy później do takiego Chińczyka, tłumaczyliśmy mu o tych słupach, co i jak, a on uśmiechał się kontent, że może ta Polska, to wcale nie jest taki dziki kraj i kierownictwo koncernu nie zesłało go do nas za karę.

Wiedzieliśmy, że robimy to przede wszystkim dla siebie, ale bolało nas, że tego wysiłku nie doceniają nasi przełożeni. A ponieważ (choć przyznam, że to przykre) pieniądz rządzi światem, i nie każdy może wygrać używane Lambo od Kuby Wojewódzkiego, postanowiliśmy, że jebniemy tym wszystkim i poszukamy pracy za garść szterlingów więcej. Z nowym rokiem złożyliśmy w firmie wypowiedzenia, bo wiedzieliśmy, że świat stoi przed nami otworem.

Doskonale porozumiewaliśmy się w języku angielskim, byliśmy świetnymi fachowcami, a nasze wieloletnie doświadczenie i umiejętności potwierdzało CV, jakie mieliśmy zamiar przedstawić nowemu pracodawcy. Nie musieliśmy tego robić, ale żeby wyjść na bardziej zahartowanych w pracy fizycznej, podkoloryzowaliśmy w papierach, że zanim trafiliśmy na budowy, obaj pracowaliśmy jako górnicy w kopalni. Damian miał co do tego trochę wątpliwości, obawiał się, że Angole mogą nie nabrać się na ten fejk. Powiedziałem mu jednak, żeby nie trząsł portkami, bo poczytamy o tym w Internecie, zobaczymy jakiś filmik na youtube i będzie git. Jakby co, to Damian miał w kopalni nosić ringi do przodka, a ja czytać książki na napędach przenośników taśmowych. Zresztą, co w Anglii mogą wiedzieć o kopalniach, tam wszystkie od dawna są już pozamykane. Ważne, żeby myśleli o nas jak o zajebistych twardzielach.

Chwyciło. Wrzuciliśmy do sieci ogłoszenie: "Fachowcy z Polski ogarną szalunki na zamorskiej budowie. Preferowane wynagrodzenie w funtach". Pomysł okazał się być strzałem w dziesiątkę. Jeszcze tego samego dnia skontaktował się z nami były angielski górnik, zwolniony z pracy przez Margaret Thatcher, który rozkręcił w Londynie firmę budowlaną. Facet od dawna robił biznesy z Polakami i nie miał wątpliwości, że zatrudnienie nas to prawdopodobnie interes jego życia. Żeby uprzedzić konkurencję, nasz nowy boss Derrek, zakontraktował nas przez telefon i poszedł spać spokojny o losy firmy. My z Damianem zbiliśmy piątkę i poszliśmy uczcić sukces szklaneczką czegoś mocniejszego.


Jak wspomniałem już wcześniej, wyjeżdżaliśmy do London City - miasta nad którym niebo otwierał klucz wyciągowych żurawi - prawdziwy raj dla polskiego budowlańca z krwi i kości. Nie chcieliśmy tam jednak jechać jak ostatnie kasztany, bez zrobienia researchu na temat lokalnej kultury i modelu zachowań. Zaczęliśmy słuchać Beatlesów, Spice Girls i studiować historię angielskiego futbolu. Damian miał łatwiej, od łebka był fanem ManU, ja od zawsze wolałem makaroniarski Juventus. Uznaliśmy też, że będzie najlepiej, jeśli zabierzemy ze sobą coś, co naprawdę kojarzy się z Anglią, a przy okazji może okazać się przydatne na placu budowy. Damian kupił więc w empiku zajebiście gruby tom przygód Sherlocka Holmesa, a ja postawiłem na szalik z czystej angielskiej wełny z rekomendacją rodziny królewskiej na metce. Dzisiaj wiem, że każdemu, kto leci do Anglii, poleciłbym zabranie szalika. Moja walizka przynajmniej chciała się dopiąć, ale ostatecznie nie okazało się to istotne.

Eoin Kelly, pulchny Irlandczyk, który odbierał nas z lotniska Luton, był tak wesół na nasz przyjazd, że kompletnie nie miał za złe czekania dwie godziny w samochodzie, kiedy zmęczeni podróżą sączyliśmy kawę w Starbucksie, zamiast pośpiesznie udać się do pick-up area. Damian dzwonił do niego co piętnaście minut i mówił, żeby zaczekał, bo ciągle jeszcze lecimy. "Jeszcze chwila Eoin, zaraz lądujemy". Typek łykał wszystko jak młody pelikan. Wydawał się zresztą bezkonfliktowym gościem. Okazał się być kibicem Arsenalu, więc zupełnie nie przeszkadzała mu czwartoplanowa rola, jaką pełnił w firmie.

Srebrnym firmowym Vauxhallem Insignią, przez zielone powierzchnie Anglii, zabrał nas z Damianem w kierunku świetlanej przyszłości i domu, z którego mieliśmy jeździć metrem, żeby robić to, co umieliśmy najlepiej, czyli być cieślami szalunkowymi. W drodze rozmawialiśmy o pieniądzach, jakie proponował nam Derrek i przy ówczesnym kursie funta mieliśmy być królami życia, a co najlepsze sami koronowaliśmy się na te stanowiska. Jak na królów przystało, nasze nowe lepsze życie zaczęło się w niewielkim domku przy 89 Kings Road w Harrow, typowej angielskiej dzielnicy.

Kiedy wysiedliśmy z auta, po ulicy przechadzało się akurat czterech Pakistańczyków, Hindus i dwie kobiety w burkach o trudnej do określenia narodowości. Moją uwagę zwróciło wtedy jednak coś zupełnie innego. Nasi tu byli, rzuciłem wesoło do Damiana, wskazując z uśmiechem na asfalt, gdzie walały się puszki po polskim piwie. Pełen przegląd, od pomorskiego Ambera, po klasycznego Harnasia spod samiuśkich Tater. Nie znaliśmy jeszcze wtedy angielskich realiów, nie wiedzieliśmy, że w dzielnicach, gdzie polscy cieśle szalunkowi są królami życia, Perłę czy Lecha można kupić u pierwszego lepszego ciapka na rogu. Wnętrze naszej kwatery okazało się być równie kolorowe jak asfalt angielskiej ulicy zostawionej przez nas za drzwiami. Żeby być dobrze zrozumianym, nie chodziło wcale o farbę wymalowaną na ścianach czy finezję angielskiego dizajnu wnętrz. Te elementy zaprawione polskością - ujmę to w ten sposób - również miały swój klimat.


Charakter temu lokum nadawało jednak trzech rodaków, dwóch cieśli i zbrojarz, z którymi mieliśmy razem mieszkać, pracować i kasować gruby hajs. Prawdziwy cieśla oszczędny jest w słowach, ale szczodry wobec gości. Chłopaki postawiły więc flaszkę, a my wyciągnęliśmy drugą. Skąd żeście są chłopaki, jak długo na eksporcie i takie tam zagaduszki. Dało się wyczuć lekkie napięcie. Nie wiedzieli, co o nas myśleć, bo zlatywało się wtedy do London City pełno podrabiańców, co to fetniakami w gadce byli, a w życiu ciesielki na oczy nie widzieli.

Marcin, zięć rolniczego potentata z Węgleszyna, co miał dziesięć hektarów pola pod Kielcami, postanowił grać z nami w otwarte karty.
- A stawialiśta wy kiedy słupy? - z kpiącą miną wypalił do nas przy drugiej flaszce.
- A dostałeś kiedy ankrą przez łeb? - odpowiedział mu Damian i było wiadomo, że my stawiali.

Nikt kto naprawdę nie był cieślą i nie stawiał słupów, nie mógł mieć pojęcia, co to są ankry, i że można nimi przyjebać przez łeb. Zbrojarz Krzysztof Polska, całe życie na eksporcie, pojął to w trymiga i nie zadawał głupich pytań. Czuł respekt i byłem pewien, że gdyby przyszło co do czego, nie trzeba będzie przy nim spać z nożem pod poduszką. Łukasz, który w Anglii był cieślą, a w Polsce członkiem ochotniczej straży ogniowej, wyborcą Janusza Korwin-Mikkego i ostatnim sołtysem Jurkowa na uchodźstwie pojął to jakby również, ale nie pasowało mu w tej układance to nasze górnictwo. Przez cały wieczór ostro nadawał na górników, wtórował mu zaś Marcin, który też podłapał temat: jak wy byliśta górnikami, to jo ni mom tych hektarów teścia, co je mom.

Ja z natury jestem człowiekiem spokojnym, nie lubię popadać w konflikty i wiedziałem, że Marcin ma rację, niepotrzebnie waflowaliśmy się przed nimi z tą kopalnią. Damian to się jednak nigdy w tańcu nie pierdolił. Nie będą mu żadne typy wmawiać, że nie był górnikiem, skoro w CV ma wyraźnie wpisane, że był. Marcin był paziem, miał ramię dwa razy chudsze niż Łukasz. Mój kumpel założył się więc z nimi o flaszkę od łebka, w stylu prawdziwego górnika wyzwał sołtysa na rękę i poskładał go jak origami. Marcin szybko uznał wtedy, że najwyższa pora iść spać, a my od tego momentu mieliśmy pochytane.

Przez trzy tygodnie byliśmy prawdopodobnie najlepszymi polskimi cieślami szalunkowymi, jakich widziała Anglia. Codziennie rano przecinaliśmy London City metrem, wysiadaliśmy na stacji Bermondsey i dalej pomykaliśmy już z buta, żeby pod skrzydłami Coinfordu budować apartamentowce dla londyńskiej klasy średniej. Przez lata ciężkiej pracy w Polsce szlifowaliśmy nasz angielski, więc teraz bez problemu dogadywaliśmy się z przełożonymi w ich ojczystym języku. Dowcipkowaliśmy z inżynierami na najwyższym piętrze naszej budowy ze wspaniałym widokiem na most Tower i wieże Opactwa Westminsterskiego, kiedy Marcin i reszta Polaków strajkowali stropy w parkingu podziemnym, bo oni przez lata nauczyli się tylko "aj dont spik inglisz".

Zakumplowaliśmy się z Justinem, wysokim, szczupłym Murzynem, który był banksmanem na tym dancingu. Bujał się z krótkofalowką po placu i podwieszał formy pod dźwigi. Zawsze podziwiałem sposób jego poruszania się po budowie. Chodził po niej jak gdyby płynął i miał pod stopami taneczny parkiet, a nie tony piachu, betonu i drutu zbrojeniowego. Justin był kiedyś w Polsce, mówił, że poznał obłędne dziewczyny, i że nigdzie nie ma tak zajebistych panienek jak u nas.

Co sobotę po pracy wysiadaliśmy z Damianem z metra na Wembley Park, żeby za zarobione funty nakupić w Lidlu kurczaków jak głupich klusek. Piekliśmy je później w całości na patelni, albo gotowaliśmy na nich zajebiste rosołki. Wieczorami Damian zaczytywał się w przygodach Sherlocka, a ja w opiniotwórczej angielskiej prasie, której pod dostatkiem leżało za darmo w metrze. Każdy jeden weekendowy wieczór waliliśmy wódkę Sobieski kupioną u ciapatego na rogu i podpuszczaliśmy pijanego Marcina, żeby najebany poszedł wypłacić jeszcze trochę funtów z bankomatu. W poniedziałek rano nawaleni jak szpadle jechaliśmy na budowę i śmialiśmy się, gdy po polsku wyzywał Arabów od niemytych smotruchów, ci zaś mieli go po prostu w dupie. Byliśmy cieślami szalunkowymi w London City, królami życia. Wreszcie pracowaliśmy za konkretne pieniądze z ludźmi, którzy doceniali nasze umiejętności i zaangażowanie.


Sean, nasz kierownik, i jego rudy zastępca, Irlandczyk Troll, byli z nas tak zadowoleni, że pod koniec miesiąca rekomendowali nas w delegację na budowę ogromnego państwowego szpitala New Papworth Hospital w Cambridge. Projekt prowadziła Skanska, budowa miała potrwać jeszcze dwa lata, a my wyczuliśmy w tym żyłę złota. Bez wahania zgodziliśmy się na wyjazd, trzepać jeszcze grubszy hajs na jeszcze lepszych warunkach. Wróciliśmy wtedy do domu, spakowaliśmy nasze rzeczy i od razu wparowaliśmy do ciapka, żeby postawić chłopakom jeszcze jedną flaszkę na do wiedzenia.

Wówczas jednak stało coś, co kompletnie pokrzyżowało nasze plany. Derrekowi nagle odbiło i zamiast wysłać nas do Cambrigde odwiedził wieczorem Kings Road z biletami na National Express odjeżdżający z Victoria Coach Station do Glasgow następnego dnia. Zaczęły się gorzkie żale, że nie może posłać nas do Cambridge, bo ma w Szkocji grupę budowlanych nieogarów, co to nawet płyty porządnie dociąć nie umieją. Piły chyba nawet w rękach chuje trzymać nie potrafią, gwoździa wbić, i że niby mamy tam jechać, rozeznać się, czy to nie jacyś ściemniacze do wypierdolenia, bo jesteśmy legitni fachowcy i od razu to pokapujemy. Nie byliśmy z Damianem w ciemię bici i wiedzieliśmy, że do takich pacjentów wystarczy wysłać zięcia rolniczego potentata z Węgleszyna pod Kielcami albo ostatniego sołtysa Jurkowa na uchodźstwie, a nie nas, najlepszych polskich cieśli szalunkowych, jakich widziała Anglia. Wyczuliśmy, że Derrek coś kręci i płynną angielszczyzną wyprowadziliśmy kontratak, że "noł faking łej, Derrek, tel as de tru rison of jor desyżyn".

Wtedy skapitulował. Okazało się, że jeden z naszych, podkablował mu o tych lewych CV, że prawdopodobnie nigdy nie robiliśmy na kopalni. Sołtys nie mógł zapomnieć Damianowi tego poskładania go na rękę. Tylko on, kalecząc język Szekspira, był w stanie przekazać taką wiadomość. Przejrzał nasze fejsbukowe konta, wypytał znajomych i miał nas na talerzu. W interesach Derrek był w stanie tolerować wiele, ale jako stary górnik, człowiek honoru i zasad, oszukany już raz przez Margaret Thatcher, nie mógł znieść kolejnego tak perfidnego kłamstwa. Sprawdził historię naszego zatrudnienia w Polsce i prawda wyszła na jaw. Powiedział nam, że nie mamy wyboru, dodał, że mamy czas na zastanowienie się do jutra, zostawił bilety i wyszedł.

Przyznam, że trochę uszło z nas wtedy powietrze, poczuliśmy wstyd i niedowierzanie, że przez taki idiotyzm jak podrasowane CV tracimy najlepszą fuchę w naszym życiu, ale zaczęliśmy sprytnie kombinować. Kabzy i tak mieliśmy już wypchane banknotami z Elżbietą II, królową angielską, za ten hajs można było balować w Polsce przez cały rok. Dostaliśmy również cynk z biura, że angielski urząd skarbowy zwróci nam cały ściągnięty z tygodniówek podatek. To zadecydowało. Za dużo to i świnia nie zeżre, stwierdziliśmy, dajmy nachapać się innym i przed snem zabukowaliśmy bilety do Polski. Lecieliśmy do Anglii samolotem, postanowiliśmy więc dla odmiany fundnąć sobie Sindbadem podmorską wycieczkę tunelem przez Kanał La Manche. Ta 24-godzinna podróż autokarem do kraju z rodakami była jednym z najlepszych tripów w moim życiu. Po powrocie zarobione pieniądze postanowiliśmy mądrze zainwestować. Damian spełnił swoje marzenia i poszedł studiować prawo, a ja opłaciłem sobie zaoczną polonistykę i postanowiłem, że będę pisarzem.

Przypomniałem sobie to wszystko, kiedy wyciągnąłem dziś z szafy sfatygowaną, oliwkowozieloną parkę, w której jeździłem z Damianem metrem na budowę w London City, gdzie mieszka królowa Anglii. Z kieszeni starej kurtki wyjąłem jeszcze garść szterlingów.

42

Oglądany: 71895x | Komentarzy: 52 | Okejek: 462 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

28.03

27.03

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało